Opowiadanie inspirowane pierwszym zdaniem #3

Początek świata często wygląda podobnie.

Ale mój świat zaczął się jakby od końca.

Pierwszą rzeczą jaką zobaczyłam była moja śmierć. Stałam na krawędzi dachu, nie wiedziałam wtedy co doprowadziło do tej sytuacji, miałam milion myśli w głowie, ale nie rozumiałam co się dzieje. Czemu wyszłam z ciała i obserwuje siebie stojącą na tej krawędzi? To było bardzo dziwne doświadczenie. Chciałam sobie jakoś pomóc, porozmawiać, ale nie chciała mnie słuchać. Słuchała jedynie tych głosów, które mówiły jej, że czas już to wszystko zakończyć.

–  Alicjo?

– Przepraszam, zamyśliłam się.

– Miałaś opowiedzieć o swoim pierwszym wspomnieniu z dzieciństwa.

Gabinet doktor Nowak nagle nabrał jakiegoś dziwnego szarawego koloru, dziewczyna z różą na ścianie zrobiła się nie wyraźna, kanapa na której siedziałam nagle stała się nie wygodna, okno na przeciw mnie się otworzyło i do środka zaczął padać deszcz,  zapachniało spalonym popcornem i szum wiatru stał się nie do zniesienia, był tak głośny, że chciało się stracić słuch. Nie pamiętam co było potem. To był kolejny raz, kiedy działo się ze mną coś dziwnego. Za każdym razem, gdy to wspomnienie do mnie wracało.

Obudziłam się w szpitalu. Bardzo zdezorientowana. Musiałam zemdleć podczas terapii. Często mi się to zdarzało. Byłam przerażona. Było strasznie ciemno, jedynie w odległym pokoju pielęgniarek migała jarzeniówka, zapach szpitala zawsze powodował we mnie przeszywający lęk, serce biło mi szybko, nie mogłam oddychać, w głowie pojawiało się mnóstwo złych scenariuszy naraz, zaczęłam płakać, a raczej bardzo głośno wyć. Nikt mnie nie usłyszał. Albo nie chciał usłyszeć. W końcu kolejny raz pojawiła się ONA. Piękna kobieta, z czarnymi włosami, w tiulowej sukni, ze złotym pasem opiętym w talii i na szpilkach zrobionych z zakrwawionych żyletek. Wyglądała jak bogini, ale też jak potwór jednocześnie. Było w niej coś pociągającego, ale była tak samo przerażająca, co piękna.

– Witaj przyjaciółko, wróciłam do ciebie. Nigdy cię nie opuszczę.

-Nie jesteśmy przyjaciółkami. Czego ode mnie chcesz?

-Wiesz, jaka jesteś beznadziejna? Nikt cię nie kocha i już nigdy nie pokocha. Nie masz prawa do życia. Powinnaś umrzeć, tylko do tego się nadajesz.

– Słuchaj, wiem co chcesz ze mną zrobić. Nie boję się ciebie. – Powiedziałam drżącym głosem, bo wiedziałam do czego Pani Depresja jest zdolna i jak bardzo podatna jestem na jej działania.

– Ha, dobre sobie. Boisz się i to bardzo. Typowa ty, wszystkiego się boisz. Jesteś jak małe dziecko.

Uderzała ONA po kolei we wszystkie moje najsłabsze punkty, wytykała całą noc jak beznadziejna jestem i jak bardzo powinnam umrzeć. Nie mogłam nic zrobić. Chciałam walczyć, ale powoli zaczęłam się z nią cicho zgadzać. Miała rację. Moje życie było totalnym dnem. Jeszcze parę lat temu nie było tak źle, ludzie byli przy mnie i pomagali mi w tych walkach. Ale z czasem wszystko się zmieniło. A ja zostałam w miejscu. Przyjaciele, których kiedyś miałam stali się nagle zajęci dorosłymi sprawami i nie mieli czasu, aby się mną „zajmować” i jakkolwiek pomóc mi radzić sobie z problemami. Rozstałam się z chłopakiem, bo chciał żebym poukładała sobie życie, żebym szła do przodu i coś robiła, a ja nic nie potrafiłam. Trzymałam się w JEJ objęciach mimo usilnych prób uwolnienia się. Niszczyła mi życie kawałek po kawałku. Rozrywała wszystko co mam, aby doprowadzić mnie do rozpaczy. Czasem przez chwilę udawało mi się z nią walczyć, ale nigdy nie udało mi się wygrać. Tym razem w końcu miałam dość i się poddałam. Dała mi jedną z żyletek ze swojego buta i poszłam do łazienki. Pocięłam nadgarstki. Wiedziałam, że to ją na chwilę uspokoi.

Oczywiście tym razem, gdy zaczęłam płakać nad pociętymi rękami i wypływającą krwią zjawiła się pielęgniarka. Była wredna. Śmierdziało od niej starymi skarpetkami, miała chyba ze sto lat i była okrutnie gruba. Jak ktoś, kto dba o zdrowie innych może nie dbać o swoje… Rzuciła się na mnie z krzykiem. Zabrała żyletkę. Jej wrzaski nie miały końca. „Co ty robisz, głupia jakaś..” i tym podobne. Rany nie były głębokie, nie wymagały szycia, więc tylko założono mi opatrunek i odesłano do łóżka. Oczywiście wiedziałam, co czeka mnie dalej. Byłam już obeznana z tym wszystkim. Czas wracać do szpitala psychiatrycznego. Kolejny raz. Kolejny, który nic nie pomoże. Kolejne leki, kolejni lekarze, kolejni terapeuci, kolejne zajęcia, kolejni „wariaci”, z którymi będę dzielić pokój… Mam wrażenie, że w kółko odgrywam tą samą rolę w tym absurdalnym teatrze.

I tyle. Wiecie jak kończy się ta historia. Tam, gdzie się zaczęła. Na dachu. Przeżywam to ciągle i ciągle. Nie ma happy endu. Są tylko łzy, ja i ONA. Na zawsze.

Dodaj komentarz